Warto zacząć od tego, że mroczna turystyka to nie nowość, choć zjawisko rzeczywiście opisywane jest od niedawna. Po raz pierwszy próby charakterystyki i definicji pojęcia podjęli się M. Foley i J.J. Lennon w roku 1996. Według nich do dark tourism (po polsku ciemna, mroczna turystyka lub turystyka śmierci) zaliczają się podróże do miejsc katastrof, ludobójstwa czy morderstw. Zamiennie stosuje się również nazwę thanatourism (tanaturystyka) od imienia greckiego boga i uosobienia śmierci Tanatosa.

Kres życia i towarzyszące mu według wielu religii przejście do następnego świata fascynował nas od tysiącleci. W końcu przed śmiercią nikt nie ucieknie, każdy kiedyś w ten czy inny sposób będzie musiał się z nią zmierzyć. Już starożytni Egipcjanie podróżowali do grobowców, aby złożyć hołd zmarłym. W kolejnych wiekach ludzie z różnych stron świata również odwiedzali piramidy, nie tylko, aby przyjrzeć się spektakularnej architekturze, ale również, aby zrozumieć fenomen wiary w życie pozagrobowe, „zbliżyć” się do ostateczności. Bo śmierć zawsze nas przerażała i uwodziła jednocześnie.

Równie mocno dziwi zainteresowanie miejscami niektórych katastrof. Gdy w 2012 roku przy małym włoskim miasteczku Giglio zatonął statek Costa Concordia, tamtejsi pracownicy branży turystycznej przyznawali w wywiadach, że dzięki tragedii udało im się zarobić rekordową sumę w „słabym” sezonie turystycznym. Mieszane uczucia wywołuje też opieranie interesów o tragiczne wydarzenia z przeszłości.

Więcej informacji: www.girlsroom.pl